Tygiel Tradycji już za nami!

Za nami największa z tegorocznych imprez zorganizowanych przez Ośrodek Kultury, Sportu i Turystyki we Wleniu oraz Gminę Wleń, przy wsparciu wielu instytucji, firm i osób. Wciąż żyjemy pięknymi wspomnieniami z cudownego spotkania na wleńskim rynku z tradycyjnymi rzemiosłami, sztuką, wspaniałym dziedzictwem kulturowym regionu i mnóstwem fantastycznych gości dokładających coś od siebie do Tygla i czerpiących z niego całymi garściami. Raz jeszcze dziękujemy wszystkim, dzięki którym to piękne wydarzenie mogło zaistnieć oraz stać się prawdziwym świętem, które na trzy wakacyjne dni rozkwitło w Sercu Doliny Bobru.

Tygiel Tradycji obudził ludzi
Na koszulkach kilku napotkanych osób czytam „Ceń Wleń”. Na murze przy drodze prowadzącej do Pałacu Książęcego ktoś napisał „A miłość?”. W witrynach, na krągłych słupach ogłoszeniowych wiele obiecujące wysmakowane plakaty z napisem „Tygiel Tradycji”.
Miasteczko pięknej gołębiarki zaprosiło w pierwszy lipcowy weekend do niezwykłych spotkań i niecodziennych doświadczeń. Nie takich z pozycji gapiącego się z ławki na rynku, ale takich wymagających odrobinę inwencji i wysiłku, dlatego tak intensywnych. Bardzo szybko i ja zaczęłam powtarzać sobie „Ceń Wleń”. Weekend tutaj przypomniał wielu dorosłym, że świat ma wiele więcej wymiarów, barw, form, brzmień i że tęsknimy za prostymi czynnościami i wspólnymi zajęciami, rozmowami, spowolnieniem tempa życia.
Owo filozoficzne pytanie o miłość pozostaje ze mną nieustannie, ale na czas Tygla Tradycji w miasteczku Wleń miłość jest wszechobecna – ta do zachwycających wycinanek papierowych, do wykuwanego w ogniu metalu, do naczyń glinianych, czule kształtowanych przez bosonogiego garncarza, do witek wierzbowych zręcznie zamienianych w wiklinowe cacka, do malowanych tkanin i wreszcie – do ciaptaków.
Kto to, co to są te ciaptaki? Ciastowe ludy, ludki o oczach i guzikach z rodzynek, migdałów, chude, grubsze, a na pewno – regionalne skarby. Przypominane na nowo, przywracane tradycji, mnie, jako osobie nie z regionu, nie z Wlenia, nieznane. Ciaptaki zachwycają i sympatyczną nazwą, i kształtami a we Wleniu można było pod okiem „pani od ciaptaków” własnoręcznego wyrobić sobie ciasto, ukształtować własnego ludka, oddać do wypieczenia, potem wziąć do domu albo zjeść. To doświadczenie jest niezwykłe, szczególnie dla dzieci, które uwielbiają dotykać, doświadczać rączkami, ale też dorosłych, którzy niezbyt często mają okazję do cieszenia się kontaktem z ciastem i tworzenia z niego dowolnych form. Przyznaję, że dawno takiej dziecięcej radości pracy z wałkiem, mąką, ciastem, dodatkami nie miałam i okazuje się, że bywałam bezradna: bo co tu pięknego mogę stworzyć, skoro nie mam wprawy w dłoniach a wyobraźnię dawno zepchnęłam daleko od siebie jako tę mniej potrzebną do życia? Pozostawało podglądać dzieciaki, ich ciaptaki, oddawać im wałek, ciasto, podawać rodzynki, słuchać ich, bo one widzą więcej i nie dają się tak ograniczać, jak dorośli.
Tygiel Tradycji i Uliczna Akademia Sztuk Przepięknych, cóż to były za uliczki radości! Oj mieszały się ingrediencje, smaki, techniki, sposoby, materiały, a wszystko czynione było z najwyższym szacunkiem do materii, do tradycji właśnie, do miejsca, by go np. nie zaśmiecić, nie zabrudzić; z wielką troską o bezpieczeństwo, opiekę Mistrzów wspominanych wyżej rzemiosł nad nami, adeptami, a przede wszystkim – z pasją! A pasja tworzenia, cięcia, malowania, pracy z gliną czy z żelazem i wikliną, jej nie można udawać, ona się udziela, pomnaża, zachwyca. Bo twarde dłonie wikliniarki, takież kowala, zaglinione dłonie, strój, stopy garncarza czy całe w cieście ręce „pani od ciaptaków” i pomalowane na wszelkie barwy świata ręce, fartuch, czasem buzia pani od malunków na tkaninie pokazują, że drobne konsekwencje kontaktu z tworzywem na ciele tylko wzmagają radość i pasję. Bo sami się z siebie przy okazji śmiejemy, jeśli się ubrudzimy i przestaniemy tak sztywno jak na co dzień uważać na kanty, wyprasowane ciuchy. Ściągnijmy buty, pochodźmy boso, upaćkajmy się mąką i poczujmy jak wielcy eksperymentatorzy, odkrywcy ciasta na ciaptaki czy inne pieczone stwory albo wystrzygacze papieru. Pod małym warunkiem: „Kochani, bardzo proszę ostrożnie używać nożyczek. Dziękuję”.
Rynek wleński pokazywał przez te trzy dni przemianę: mieszkańcy w piątek zajmowali jak najdalsze ławki, stali pod swoimi domami na oddalonych chodnikach albo podglądali scenę i kramy z okien czy balkonów. Odważne jak zwykle są dzieci, ciekawskie i pytalskie. Zmuszały swoich rodziców do opuszczenia odległych kątków, bo musieli je czasem pilnować pod sceną lub powstrzymać przed rajdami rowerowymi po rynku czy zabrać już od ciaptaków czy wikliniarki. I to te dzieci powodowały, że niektórzy dorośli zaczynali rozmawiać z obcymi ludźmi przy kramach Ulicznej Akademii Sztuk Przepięknych, wspólnie się bawili, uśmiechali, tańczyli podczas wieczornych koncertów przy piosenkach Manaam, Krywania czy zasłuchiwali się w Dagadana. Coraz bliżej sceny, odważniej przenosząc ławy ku scenie, razem. Efekt symbolicznego zbliżenia do ratusza, do kramów, np. z dawnymi instrumentami, by się im przyjrzeć i posłuchać, do teatrzyków, pozdrawianie się już w drugim i trzecim dniu z gośćmi Tygla Tradycji, jak ze starymi znajomymi, były bardzo ważnym efektem ubocznym barwnych wydarzeń, rzemiosł, sztuk na dotknięcie ręki, w większości bezpłatnych. Mieszkańcy Wlenia mogą sobie powtarzać „Ceń Wleń”, bo oni i przyjezdni dostali letni piękny prezent – spotkania ze sztuką, muzyką, rzemiosłami, pasjami czyli spotkania z interesującymi ludźmi. Raz czy dwa mniej udane, jeśli ktoś na kogoś brzydko krzyczał albo na ławce zgromadził zbyt dużo puszek z napitkiem, ale lepiej pamiętać te szczęśliwe uśmiechnięte dzieci, tańczące, lepiące, wycinające, plotące, wolne, „jeżdżące” z wielką gracją na koniku na patyku po rynku podczas koncertu Dagadana. I tych zasłuchanych w muzykę dawną albo w górniczą Orkiestrę dętą KWB z Turowa dorosłych, nagle recytujących z pamięci teksty Kory, czy ktoś z Wlenia, z Katowic czy Jeleniej Góry.
Tygiel Tradycji zorganizowany przez OKSiT we Wleniu okazał się miksturą opartą o najlepsze przepisy: uczestnictwo, nie tylko oglądanie, o dostępność, troskę o jakość, prawdziwość i sięganie do tradycji, potwierdzanej w literaturze, we wspomnieniach. Dla dużych, małych, każdego. Wszyscy prowadzący swoje stoiska cieszyli się tym, co robią, tam nikt nie był „za karę”. Uśmiechnięci, cierpliwi, zachęcający do zabawy, do eksperymentowania. Każda minuta z nimi, przy glinie, wycinankach czy cieście i kowalstwie była powrotem do beztroski dziecka, tak potrzebnej szczególnie dziś.
„A miłość?” Ta do Wlenia jest wzniecona. Z dumą powtarzam też hasło „Ceń Wleń”. I na pewno wrócę do Pałacu Książęcego, bo skradł moje serce, nie tylko historią, ale traktowaniem gości. Gospodarze pamiętali, że czegoś tam jeść nie mogę i zawsze miałam wspaniały posiłek bez tego czegoś. Tak po ludzku, z miłości do gości, po wleńsku. Wleniu, do zobaczenia!
Tekst: Beata Dżon-Ozimek
Zdjęcia: Kacper Loch, Daniel Antosik