Zabrano im dziecko, bo są niepełnosprawni. Historia Patrycji, Łukasza i ich synka Antosia

Ze szpitala w Jeleniej Górze Patrycja i Łukasz – mieszkańcy gminy Lwówek Śląski – mieli wyjść jako szczęśliwa, trzyosobowa rodzina. Po narodzinach ich synka Antosia — ślicznego i zdrowego chłopca — nic nie zapowiadało dramatu, który miał się rozegrać. Jednak zamiast zabrać dziecko do domu, młodzi rodzice wrócili z pustymi rękami. Dlaczego? Bo – jak usłyszeli – są niepełnosprawni.

— „Oni mnie od razu skreślili” — mówi załamana mama Antosia w reportażu programu „Reporterzy” TVP, który nagłośnił tę poruszającą sprawę.
Marzenie, które zamieniło się w koszmar
Kilka miesięcy temu spełniło się ich największe pragnienie — zostali rodzicami. Antoś przyszedł na świat w Wojewódzkim Centrum Szpitalnym Kotliny Jeleniogórskiej. Jego rodzice z niecierpliwością czekali na moment, w którym będą mogli zabrać synka do domu i rozpocząć nowy rozdział życia.
Niestety, tak się nie stało. Jak relacjonują bliscy, decyzję o zatrzymaniu dziecka w szpitalu podjęto bez poinformowania rodziców. Pierwszą osobą, która dowiedziała się o tym dramatycznym kroku, była babcia chłopca.
„Powiedzieli mi, że nie wydadzą, bo wszyscy lekarze zgodnie twierdzą, że oni sobie nie poradzą” – mówi kobieta w materiale TVP.
Lekarze argumentowali, że rodzice nie radzili sobie z podstawową opieką nad niemowlęciem – przewijaniem, karmieniem, reagowaniem na potrzeby dziecka.
„Wy jesteście na to i na to chorzy, pan musi się opiekować partnerką. A kto będzie za synkiem biegał?” – relacjonuje pan Łukasz słowa lekarzy.
„Oni mnie od razu skreślili”
Patrycja porusza się na wózku inwalidzkim i korzysta z balkonika. Łukasz zmaga się z przewlekłą chorobą wymagającą stałego leczenia. Mimo ograniczeń, wspólnie tworzą ciepły, wspierający się dom.
„Oni mnie od razu skreślili, na samym początku, gdy tylko mnie zobaczyli” – mówi z żalem mama Antosia.
Rodzice tłumaczą, że jak każdy świeżo upieczony opiekun, potrzebowali czasu, by nauczyć się pielęgnacji dziecka. W domowym archiwum rodziny zachowały się nagrania, na których widać, jak pan Łukasz samodzielnie zmienia dziecku pieluszkę i karmi je butelką.
Tymczasem władze szpitala przedstawiają inną wersję wydarzeń.
„Jeżeli obserwujemy, że trwa to przez kilka dni, trwa to wiele godzin, to jest całe konsylium, które obserwuje. Jeżeli w jakiejkolwiek sytuacji stwierdzą, że istnieje ryzyko i zagrożone jest bezpieczeństwo dziecka, jest ten deficyt i nie można sprawować tej opieki właściwie, mamy obowiązek zgłoszenia tego do instytucji” – tłumaczy Monika Kumaczek, zastępczyni dyrektora ds. pielęgniarstwa w szpitalu.
Problem w tym, że jak wynika z dokumentacji oraz rozmowy lekarzy nagranej przez członka rodziny, obserwacja trwała… zaledwie jedną dobę.
— „Nikt nie chce takiej odpowiedzialności brać, że wydamy im dziecko. Nikt się pod tym nie podpisze. Bo to jest kolejna osoba, która mówi, że absolutnie nie, po tej dobie obserwacji” — słychać na nagraniu rozmowy lekarki.
Decyzja bez konsultacji
Na podstawie jednego maila ze szpitala do MOPS-u, sprawa trafiła do sądu. Rodzice nie zostali nawet poinformowani, że toczy się postępowanie o zabezpieczenie dziecka. Nie zapytano ich o zdanie, nie poproszono o żadne wyjaśnienia. Co więcej, nikt nie wziął pod uwagę gotowości babci do pomocy w opiece nad wnukiem.
Cztery miesiące po narodzinach Antoś został przekazany do rodziny zastępczej – aż 500 kilometrów od Jeleniej Góry. Rodzice, mimo trudności i ograniczeń, starają się odwiedzać synka tak często, jak tylko mogą. Pokonanie tak dużej odległości wiąże się z ogromnym wysiłkiem i kosztami, ale – jak podkreślają – to ich obowiązek jako rodziców.
Nie zamierzają się poddać.
Walczą o Antosia. Walczą o to, by znowu być rodziną. I by udowodnić, że miłość, zaangażowanie i determinacja są ważniejsze niż jakiekolwiek ograniczenia fizyczne.
Marcel Wilk, źródło Reporterzy TVP